Jestem stary.
No, w każdym razie starszy niż większość ludzi w hobby w dzisiejszych czasach. Tak przynajmniej mi się wydaje, choć znam paru dinozaurów czasem nawet starszych ode mnie.
Niemniej czasem czuję pewną przepaść pokoleniową, że tak to nazwę. Najczęściej dzieje się tak za sprawą... muzyki. Bo trzeba Wam wiedzieć, że muzyka towarzyszy mi przez całe życie. Od najmłodszych lat. W moim domu słuchało się muzyki zawsze, za co pozostanę dozgonnie wdzięczny moim rodzicom. Jednym z moich najwcześniejszych wspomnień które wciąż pozostały w mojej głowie było jak mając kilka latek jadłem śniadaniową jajecznicę i nagle się przestraszyłem że trochę mi spadło na obrazek który przy okazji oglądałem. Na szczęście okazało się że nic nie spadło, a po prostu obrazek był tak dziwny że mój dziecięcy mózg nie do końca ogarnął, bo na obrazku dwóch panów podawało sobie rękę a to co myślałem że jest jajecznicą to były płomienie, bo jeden z nich płonął.
WTF?
Owszem, mógłbym się lansować że "od dziecka słuchałem Pink Floyd", ale nie o to chodzi (choć innym wspomnieniem jest to jak bałem się leżeć w ciemnym pokoju przy "Dark Side of the Moon"). Bo słuchałem wszystkiego co było puszczane... a było puszczane dużo. Z winylowych krążków i kasetowych taśm. Od jakichś Mozartów, Vivaldich i innych Haydnów, po właśnie Pink Floyd, Bjelo Dugme, Fleetwood Mac czy Czesława Niemena. Czy nawet Boney M.
Aż w końcu przyszedł moment żebym sam zdecydował co sobie chcę puścić. Tu wjechał na pełnej kurtyzanie mój kolega z klasy, Michał. To on mi pożyczył pierwsze kasety - Accept, AC/DC, Iron Maiden. I się zaczęło. Na bazar za Halą Mirowską, gdzie była buda z tonami spiraconych kaset, mieliśmy niedaleko - więc każde kieszonkowe szło na kasety. A pierwszą kasetą którą samodzielnie kupiłem było "Fresh Fruit for Rotting Vegetables" Dead Kennedys.
I każda nowa muzyka była nowym objawieniem.
A przyszło mi żyć w takich czasach że tej nowej muzyki było dużo. Z Metallicą na przykład wstrzeliłem się pomiędzy "Master of Puppets" a "... And Justice for All". Pamiętam jak "Seasons in the Abyss" miało premierę. Jak Acid Drinkers wydali pierwszą płytę. Jak w drukowanej prasie - bo o internecie to nikt nie słyszał - czytałem o takim nowym zespole Proletaryat.
Ale najlepiej pamiętam lata 90. O bogowie, ile się wtedy działo. Jeszcze nie ostygły zwłoki sceny Manchesteru jak w to wszystko wjebało się Seattle. Na szczęście miałem dostęp do MTV, które w tamtych czasach puszczało tylko muzykę. Headbanger's Ball to było jak nabożeństwo, chłonęło się każdy wywiad, każdego newsa, każdy teledysk.
Dobra, ale po co o tym piszę?
A bo ostatnio dwa małe wydarzenia zbiegły się w czasie.
Wydarzenie nr 1 to moja kolejna podróż w sentyment - mam tak raz na jakiś czas że od jednego starego utworu przeskakuję w drugi, potem w trzeci, potem coś innego mi się przypomni i ani się obejrzę a jest 3 rano a ja oglądam czwartą wersję "live" jakiegoś utworu którą ktoś o wielkim sercu umieścił na youtubie.
I znów wylądowałem w tych latach 90, kiedy nie było komórek, internetów, ba - nawet nie wszyscy mieli telefon. Za to miałem gitarę, kolegów, dziewczyny (w większości jeszcze nieosiągalne, choć z perspektywy czasu wiem ile okazji przeszło mi koło nosa ;) ) i muzykę. I co chwilę ktoś się czegoś nie bał, ktoś z kopa wywalał kolejne zamknięte do tej pory drzwi, albo wręcz pakował się przez ścianę. I w głowie się nie mieściło jak to się stało że nikt wcześniej na to nie wpadł, bo to było takie zajebiste.
I tak sobie słuchałem od kilku dni takiego zespołu o nazwie L7. Cztery dziewczyny z Los Angeles, siłą rozpędu wrzucone do worka z napisem "grunge" choć tak naprawdę jedynym oczywistym wspólnym mianownikiem ze sceną Seattle były flanelowe koszule ;) Ani to nie była wirtuozeria, ani nic odkrywczego - bo to trochę brzmiało jakby nieślubna córka Motorhead i Ramones dostała okresu. Ale tu właśnie tkwi istota zagadnienia: nikt wtedy tego nie rozliczał w żaden sposób. Oczywiście, istnieli "znawcy", muzyczna "elita" która na wszystko musiała mieć gotową etykietkę, odpowiednio wszystko zaszufladkować, uporządkować i mieć skalę porównawczą. Ale to były takie czasy że nie wyrabiali z wymyślaniem nowych etykietek :D A nas, smarkaczy z rozstrojonymi gitarami i kolorowymi snami w bardzo niekolorowym świecie, obchodziło tylko czy coś jest dobre. A dziewczyny z L7 były dobre. I miały równo wyjebane na wszystko. I pewnie nigdy by nie zagrały koncertu (o wydaniu płyty nie wspominając) gdyby przejmowały się tym co powiedzą/pomyślą/zrobią inni. Ba, jak się komu co nie podobało to mógł oberwać zużytym tamponem.
Wydarzenie numer dwa - to komentarz pod jednym z moich postów na fb. Udostępniłem linki do dwóch filmików w których figurkowi youtuberzy prezentują swoje przygody z figurkami w małych skalach (10 mm i 15 mm). Większość komentarzy bardzo pozytywna, ale jeden (Ignacego z The Node) wyjątkowo przykuł moją uwagę.
"Nie miałbym nic przeciwko, ale IMO za dużo jest graczy przyzwyczajonych tylko do 28mm, dla których wszelkie mniejsze modele są niemalowalne. Plus większe figurki są bardziej atrakcyjne wizualnie na półkach czy zdjęciach reklamowych"
Ale tak się zacząłem zastanawiać... czy przypadkiem sami sobie nie budujemy klatki w ten sposób?
Od dłuższego czasu ogólnie przyjmuje się że żeby w coś "wejść" (zaznaczam że w całym tym tekście mam na myśli tylko sprawy hobbystyczno-figurkowe ;) ) trzeba mieć niejako zezwolenie otoczenia. Ludzi którzy będą chcieli w to grać, sklepy które będą to sprzedawać, producentów i wydawców którzy będą to wspierać. Mieszkasz w Pierdziszewie Dolnym a kręci Cię Armati II w skali 10mm? No to sorry, ale daj sobie spokój, bo jedyne w co ludzie grają w Twojej okolicy to AoS, w dodatku lokalny sklep dwa miasta dalej ma tylko produkty GW.
Wiadomo, granie solo to nie do końca jest to o co chodzi w wargamingu, choć są i tacy którym to nie przeszkadza. Ale czy naprawdę trzeba aż tak bardzo dostosowywać się do otoczenia?
Przecież gdzieś, z jakiegoś powodu, nawet w Polsce, jest ktoś kto słyszał o tym Armati II, i chciałby zagrać. I może nawet ma figurki w 10 mm. A jak nie w 10 to może w 15 mm. Przyszło nam żyć w dobie internetu, te odległości w poszukiwaniu maniaków o podobnych zainteresowaniach skurczyły się w sposób niewyobrażalny od czasów kiedy Donald Featherstone przypadkiem usłyszał o Jacku Scruby i zaczęli listowną komunikację przez Atlantyk. Czasem wystarczy wpisać hasło w wyszukiwarce a trafi się na jakiś blog, kanał yt czy post na facebooku.
Tak bardzo trzęsiemy dupą przed tym że ktoś stwierdzi "meeeh, bez sensu, nie podoba mi się, ja gram w to co jest dostępne, w AoS/40K/OiM to zagram gdziekolwiek z kimkolwiek, po co się zamykać w jakiejś niszy". A przecież gdyby wszyscy tak myśleli to nigdy nie mielibyśmy rockandrolla, jazzu, Slayera, Sigur Rós czy właśnie L7. Czasem nie trzeba mieć błogosławieństwa ogółu żeby czymś się cieszyć, prawda?
Małe skale są super. Można grać na małych stołach, albo grać na "normalnych" stołach ale za to mieć przed oczami naprawdę epickie starcie. W dobie projektowania 3D i drukarek żywicznych o jakość detali naprawdę nie trzeba się martwić, a w dodatku nawet brexit tu nie bruździ bo na pliki STL nie ma cła (jeszcze), a kolegów z drukarką chętnych do zarobienia paru złotych to nawet nie trzeba szukać bo sami się wylewają. Maluje się szybko, wygląda fajnie, jest relatywnie tanie.
I nawet jak się już ruszy z tego Pierdziszewa Dolnego żeby raz na pół roku czy raz na rok zagrać z tym gościem w Wygwizdowie-Miasto w Armati II, to cała armia razem z terenem zmieści się w małym plecaku, obok kanapek od żony i butelki z wodą.
Mógłbym tak jeszcze długo, ale chyba to co chciałem powiedzieć to: nie musimy się ciągle oglądać na innych. Róbmy swoje, będziemy mieć radochę a prędzej czy później znajdzie się podobny wariat i wtedy będzie z kim grać.
Jak kiedyś, w jakimś garażu zagrało L7.
Mądrego to miło posłuchać
OdpowiedzUsuńA dziękować, dziękować :)
UsuńPodoba mi się, że ten OiM Cię tak prześladuje:)
OdpowiedzUsuńNie przesadzajmy ;) Bardziej Gervaza, ja tylko przyglądam się z boku, bo trochę mi głupio że do tej pory w sumie mało się interesowałem naszymi lokalnymi dokonaniami na polu wargamingu.
UsuńBardzo ciekawe, jak się czujesz staro to zapraszam do UK ;) Ja w mojej grupie jestem najmłodszy :D. Co do marudzenia, to można iść z prądem lub pod prąd. Najważniejsze by się przy tym dobrze bawić!
OdpowiedzUsuńUK to zupełnie inna historia i kultura tego hobby ;)
UsuńW Edynburgu na Claymorze czułem się jak przedszkolak. Nie wiem czy tam byli ludzie młodsi niż 60... ;)
Usuń