niedziela, 27 maja 2018

Turniejowy oklep

I stało się coś takiego, że sam się dziwię. Oto więcej czasu poświęcam na granie niż na malowanie, a na malowanie więcej czasu niż na pisanie o tym :) Dlatego też znowu cicho na blogu, ale za to poza blogiem - wulkan aktywności ;)

Ale po kolei:

Primo - 22 kwietnia zagrałem na turnieju Kings of War w Warszawie. Pierwszy taki turniej z prawdziwego zdarzenia w moim życiu... wiem wiem, to wstyd, ale co poradzę że do tej pory grałem tylko sporadycznie towarzysko.
Wrażenia jak najbardziej pozytywne: fajne było zarówno miejsce (klub Dragon na Okęciu), jak i ludzie z którymi przyszło mi grać. Wyniki żadne, bo w rzeczy samej ja nie jestem dobrym graczem, ale grało się fajnie.
Tak wczesnym rankiem prezentowała się moja armia. Widać kilka niedokończonych podstawek... ale przynajmniej ludki były pomalowane :)

Pierwsza bitwa - z Gregx-em. Solidna armia krasnoludów trochę przywoływała pamięć WHFB, co akurat dla mnie jest pozytywem. Z pewnością jedna z najsympatyczniejszych osób jakie dane mi było poznać tego dnia.

Druga bitwa - przeciw Ratkinom (tak tak, nie ukrywajmy - to Skaveni) Yergina. Ten człowiek - mimo że twierdził że jest mocno skacowany - ma w mózgu taki mały komputer który na bieżąco kalkuluje wszelkie możliwe odległości i kąty. Ja niby ruszałem swoje oddziały, a efekt był taki jakby on sam manewrował nimi żeby je wystawić na swoje szarże... To że szczury mają w KoW bardzo mocne hordy (w każdym razie lepsze i tańsze od moich) wcale mi nie pomagało. Kolejna przegrana.

Trzecia bitwa przeciw krasnoludom Bro Bru. Tym razem wygrałem scenariusz, choć krasnoludy wybiły prawie 2 razy więcej punktów niż ludzie ;) Miło zaskoczyli mnie elitarni pikinierzy którzy wytrzymali 2 czy 3 szarże berserkerów na świniach.

Klub Dragon - moje nowe ulubione miejsce do grania. Równolegle z turniejem KoW rozgrywał się turniej Ogniem i Mieczem, i dla wszystkich wystarczyło terenów, stołów i krzeseł, a miejsca było aż nadto. Szkoda że działa tylko w weekendy

Secundo - sporo grałem także poza tym, zarówno w KoW jak i w Rampanty ze wskazaniem na Dragon Rampant. Mimo że różnice między Dragonem i Lionem są minimalne, z jakiegoś powodu wersja fantasy bardziej mi leży, nawet jeśli z dodatków fantasy korzystam sporadycznie.
KoW z nowym oponentem - Piotrkiem. I znów Ratkin. I znów przegrana :)

Tak w 90% przypadków kończy mój generał...

Kolejne Rampantowanie kontra Łukasz. Graliśmy scenariusz Sacred Mole of Ukkert - jeden z trudniejszych jakie są.

Radosna zielona horda ;)

Westernized Stradiots od Perrych, czyli Heavy Riders z opcją Missile Weapon - moja chyba ulubiona jednostka w Rampantach. Mobilni, mogą i strzelić, i zaatakować, mają kontrszarżę, solidny pancerz 3. Może nie tak mocni jak Elite Riders, ale bardziej przewidywalni i wielozadaniowi.

Udało się nawet zagrać pierwszego multiplayera 2 kontra 2 - sprzymierzyłem się wtedy z moim nemesis w postaci Orków Łukasza przeciw mauretańsko-grecko-hindusko-słoniowej inwazji Sebastiana i Kadzika. Fajna gra ale skończyło się na wyrzynaniu do ostatniego - taki typowy warhammer ;) Następnym razem trzeba będzie pomyśleć nad scenariuszem.
Widok na pole bitwy od strony Sojuszu Północnotileańskiego (Orkowie po lewej, Miragliano po prawej).

Tertio - kolejny turniej KoW, tym razem w Łodzi (26 maja). Mimo że w Reycast nie było tyle miejsca co w Dragonie, to nawet dało radę grać (obawiałem się że będzie bardziej duszno). Co do bitew - było jeszcze gorzej... Moi przeciwnicy nie brali jeńców, i bezlitośnie wykorzystywali każdy mój błąd.

W pierwszej bitwie zmierzyłem się z Kamilem, najmłodszym uczestnikiem turnieju który z uporem godnym lepszej sprawy zwracał się do mnie per "Pan". No cóż, najmłodszy nie jestem i muszę się z tym pogodzić... Kamil zrobił sobie armię krasnoludów z Defence 5-6, baterią organków, hordą strzelców i behemotem. Po mojej pierwszej turze i pseudo-sprytnych manewrach jedyne co robiłem przez resztę gry to zdejmowanie kolejnych oddziałów... w 5 turze poddałem grę. Ani nie miałem szans na wygraną, ani sama gra nie sprawiała mi jakiejkolwiek radości. Teraz, na spokojnie po przemyśleniu, wiem że miałem nikłe szanse na zrobienie czegokolwiek gdybym trochę inaczej się rozstawił i nie uległ panice (dzięki której np. mój generał nie zaszarżował na te przeklęte organki). Ale w trakcie gry niestety nie ogarnąłem sytuacji, co z resztą jest jednym z moich podstawowych problemów.

W drugiej grze trafiłem znów na Yergina, i niestety z tym samym skutkiem co w Warszawie :( Mój mózg nigdy nie dogoni jego mózgu. True story.

Trzecia gra - o dziwo - przyniosła mi najwięcej satysfakcji, mimo że znów przegrałem. Starłem się z Sebą i jego bestiami z The Herd. Straszne w ataku, ale można je zranić. Ostatecznie trochę przez moje kiepskie rzuty, a trochę przez nieuważne manewrowanie moje wojska zostały zdziesiątkowane, ale stanowczo była to najbardziej wyrównana walka ze wszystkich.

Zająłem ostatnie miejsce... teraz może być już tylko lepiej, prawda? (Sam jakoś w to nie wierzę...)

Przy okazji - jest pewien powód dla którego mam mało zdjęć z turniejów KoW: otóż na tych turniejach komórki służą - dzięki odpowiednim aplikacjom - jako zegary szachowe :)
Niewielkie pomieszczenie w siedzibie Reycast na szczęście prawie wystarczyło na 14 uczestników (jeden stół rozstawiono na korytarzu ;) ).

Nagrody dla zwycięzców.

Podsumowując - dużo się dzieje, zarówno na froncie grania jak i bejcowania. Na tyle dużo że trochę szkoda mi czasu o tym pisać, skoro mogę np. zapodkładować następny oddział ;)

Teraz trochę zwolnię. Następny turniej - 16 czerwca w Katowicach - niestety będę musiał odpuścić ze względu na zobowiązania rodzinne. Potem w wakacje nic się raczej nie będzie działo, choć padł pomysł zorganizowania nerdozy w postaci weekendowego grania dla frajdy. Zobaczymy co się uda zorganizować. Szykuję się natomiast na wrześniowy turniej w Krakowie. Może do tego czasu uda mi się wykuć jakąś w miarę sensowną rozpiskę dla Kingdoms of Men i - co ważniejsze - może nauczę się nią grać...
Jeśli zaś chodzi o malowanie, to czeka mnie w pierwszej kolejności dokończenie kilku rycerzy i oddziału arkebuzerów, tak by uzupełnić oddziały do KoW; następnie istniejące oddziały uzupełnić tak, by można je było wystawiać w Dragon Rampant (np. do troopsa 10 arkebuzerów dodać dwóch kolejnych żeby było rampantowe 2x6); na koniec zapewne czeka mnie malowanie kolejnych oddziałów w zależności od tego co znajdzie się w rozpiskach (jak choćby chodząca mi po głowie horda włóczników). W międzyczasie może maznę kilka figurek w lepszym standardzie: może coś do Frostgrave, może XIII-wieczne retinue pod Dragon Rampanta... zobaczymy na co starczy czasu ;)

3 komentarze:

  1. Tak to wygląda, jeśli chodzi o granie turniejowe niestety... Przypominają mi się moje początki z "Ogniem i Mieczem", gdy dostawałem wpierdol od każdego z uczestników pierwszych dwóch turniejów... No cóż, trzeba zapłacić frycowe i zbierać bolesne doświadczenia. Twoja rozpiska jest ok, bardzo polecam spróbowanie takiego myku: w jednej rundzie od frontu biją rycerze, a od boku lord na gryfie. Nie sądzę, by ktoś był w stanie to przeżyć. Puszczanie lorda samopas znacznie zmniejsza jego przeżywalność.

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratulacje, za odwagę wystawienia się w turniejach. Liczy się dobra zabawa, a efekty przyjdą z czasem. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Byłem dawno na turnieju Warhammera jako widz, i po tamtym doświadczeniu obiecywałem sobie że w życiu na turniej nie pojadę. Bardzo się cieszę że w przypadku KoW zmieniłem zdanie - zupełnie inne doświadczenie. Zero spinania się, kłótni i wołania sędziego. Trochę to zasługa prostych i przejrzystych zasad, ale przede wszystkim to społeczność graczy funduje takie wrażenia. To po prostu trzy gry w ciągu dnia, wynik trochę schodzi na drugi plan (wiadomo że każdy gra by wygrać, ale nie za cenę dobrej zabawy).

      Usuń